Zaraźliwe informacje i świadomi nosiciele
- Szczegóły
- Utworzono: 01 lipca 2007
- Marek Warecki, Wojciech Warecki
Profesor Robert Cialdini, autor światowych bestsellerów, w tym „Wywierania wpływu na ludzi”, zauważa w artykule „Media: nośniki zaraźliwych informacji”, że mass media proponują pewne postawy i zachowania, które mogą mieć wpływ na postępowanie innych ludzi. Poprzez nie uruchamiane zostają mechanizmy naśladownictwa i historie pokazywane w telewizorze czy Internecie, zaczynają być powielane w normalnym życiu.
Nazywa nawet takie informacje „zaraźliwymi” i przytacza cały szereg drastycznych sytuacji, w tym i przypadków samobójstw (tzw. efekt Wertera), które miały zajść pod ich wpływem. Zatem możemy mówić o takich informacjach, że są nie tylko „zaraźliwe”, ale wręcz „toksyczne”.
Ciekawe jest to, że osoby rozpowszechniające takie informacje właściwie nie ponoszą za to żadnej odpowiedzialności. Oczywiście w wypadku szerzenia treści „podburzających do zniszczenia sytemu państwa”, albo jawnie kłamliwych na temat konkretnych osób, spotkałaby je kara (lub chociażby naraziłyby się na prywatne powództwa sądowe), to już nieprawdziwe (tj.: tendencyjne i perswazyjne) komentowanie wydarzeń uchodzi całkowicie bezkarnie. Mimo, że często to można wykazać czarno na białym (chociaż bywa, że nie jest to takie proste) i tłumaczenie się dobrymi intencjami nie ma tu nic do rzeczy.
Granica pomiędzy komentarzem (niechby nawet tendencyjnym, ale w ramach prawa do opinii) a zamierzonym manipulowaniem odbiorcą jest płynna i trudna do udowodnienia. Dziennikarze aktywnie tworzą rzeczywistość, relacjonując wydarzenia i przepytując osoby, mające na nie wpływ (zazwyczaj polityków lub wysokich urzędników). Relacjonują ich opinie, które często są bardzo stronnicze i całkiem jawnie służą niszczeniu oponentów i wygrywaniu własnych racji, będąc nawet nieskrywanymi próbami „informacyjnego molestowania” odbiorcy.
Gdyby uznano, że manipulowanie i perswazja sofistyczna uprawiana w mass mediach jest tym samym, co na przykład wyłudzenie albo oszustwo, tyle tylko, że dokonywanie na całych grupach obywateli i w blasku telewizyjnych reflektorów, na stronach milionów stron gazet, sprawa wyglądałaby może inaczej.
Nie ma przecież znaczenia dla oceny moralnej czynu czy ktoś działa na szkodę jednego Kowalskiego, czy setek tysięcy pracowników najemnych lub emerytów poprzez propagowanie rozwiązań prawnych bądź politycznych, których konsekwencje doprowadzą ich do kłopotów.
Czy niewiedza może być usprawiedliwieniem?
Wszak w prawie obowiązuje rzymska zasada, że Ignorantia legis excusat neminem, czyli nieznajomość prawa nikogo nie tłumaczy i nie można zasłaniać się nieznajomością przepisów, ale czy podobna zasada obowiązuje także osoby występujące, a może raczej „wykorzystujące” mass media?
Nie mówimy tu o celowej propagandzie i intoksykacji uprawianej przez agentów wpływu wszelakiej maści na zlecenie państw i służb, bo to inna para kaloszy, ale o codziennej niestaranności, niefrasobliwości dziennikarzy i aktorów (polityków i innych osób znaczących) ich relacji i komentarzy.
Naturalnie opinie na temat tego, co i dla kogo jest szkodliwe (w sensie merytorycznej treści przekazu) byłyby często diametralnie różne (co innego będzie szkodliwe dla obywateli z punktu widzenia prezes Stowarzyszenia im. Adama Smitha, a co innego dla redaktora Trybuny) i raczej nie do uzgodnienia, jednak może dało by się znaleźć jakieś minimum.
Niewątpliwie oprócz treści istotna jest forma i ta, jeśli miałaby wszelkie oznaki manipulacji i sofistyki, powinna być piętnowana i uznawana za szkodliwą bez względu na wartości „na rzecz których” starano się przy pomocy nieuczciwej perswazji wpłynąć na nasze myślenie, postawy i w konsekwencji decyzje.
Dlaczego to jest takie trudne do zmiany? Czemu – przynajmniej w naszym kraju – politycy i dziennikarze mogą – pod pozorem przedstawiania swoich opinii – kreować rzeczywistość i wpływać perswazyjnie na ludzi zgodnie ze swoimi interesami (zazwyczaj zresztą bardzo namacalnymi i konkretnymi)?
Po pierwsze robią to praktycznie wszyscy (tj. uprawiają medialną sofistykę) i uważają, być może pod pewnymi względami słusznie, że uatrakcyjnia to przekaz, ponieważ ludzie wolą krwiste i emocjonalne komunikaty od wyjałowionej i pozbawionej pieprzu treści.
Do wyjątków – jak nam się wydaje – należą tacy uczestnicy dyskursu publicznego, którzy dbają o rzetelność przekazu, jak na przykład Jan Pospieszalski czy prof. Legutko a raczej standardem jest sposób postępowania p. Niesiołowskiego, Kalisza.
Po drugie trzeba to umieć wykryć. Często czujesz w brzuchu (tzw. odruch trzewny), że ktoś ciebie „robi w trąbę”, ale potrzeba pewnej wiedzy (m.in. z zakresu psychologii, retoryki, erystyki i technik manipulacji), aby pokazać to czarno na białym.
Zapewne byłaby na to rada, żeby na ekranie telewizora pokazywać czy dany dyskutant manipuluje, czy też nie, ale raczej nikt się do tego nie pali. Wystarczyłoby, aby pasku u dołu ekranu, w trakcie ważnych dyskusji, mógł się pokazywać „metakomentarz”, że polityk w swojej wypowiedzi używa takich to a takich chwytów erystycznych, np.: argumentów personalnych, insynuacji, fałszywych wnioskowań etc. (i najlepiej, jakby pokazywany byłby w czasie rzeczywistym).
Niemniej taki sposób prezentacji VIP-a medialnego mógłby być i bardzo dowcipny, a nawet medialny i nawet stać się gwoździem programu, ale... jakie to niosło by z sobą konsekwencje? Nie dość, że nuda, to jeszcze by się wszyscy poobrażali, bo przecież to sami miłośnicy prawdy i ludzi (dwa w jednym).
Po trzecie nadawcy słusznie zakładają, że jeszcze póki co, nikt nikogo nie przymusza, do oglądania telewizji i robimy to na własne ryzyko i odpowiedzialność.
A po czwarte nikt nie ma w tym interesu. Zupełnie tak samo jak z myciem rąk przez cyrulików, dopóki Pasteur nie zrobił rabanu o bakterie (których, jak wiemy, nie widać) i w trosce o pacjentów namówił lekarzy do tej czynności. Dziennikarzy i osoby publiczne widać – jeśli można powiedzieć – aż nadto i może na tym właśnie problem polega.
Czy odbiorcy mediów chcą być zabezpieczeni przed perswazją, czy raczej mają to w nosie i interesuje ich zwyczajnie rozrywka i mało co poza tym?
Oto jest pytanie godne Hamleta. Być i wiedzieć (poznawać rzetelnie prawdę) czy bawić się i dowiadywać się, co popadnie. Znacie odpowiedź?
A jak zmyć natrętów?
Milczenie jest najlepsza metodą odpowiadania na wszelkie pomysły oceniania dziennikarzy i osób korzystających z mass mediów. Zresztą milczenie jest w ogóle najlepszą bronią przeciw tym, którzy głoszą jakieś niewygodne prawdy.
O szczebel tylko gorszy jest terroryzm medialny, czyli zmasowany atak insynuacji i argumentów personalnych, który przypomina elektroniczno-papierowe tsunami.
Tak na marginesie, czym się różnią partie polityczne w naszym systemie od potężnych mass mediów, tego doprawdy nie wiadomo: i jedni, i drudzy wespół praktycznie „robią” radio, telewizję i resztę tej machiny „kłamstwa, żelaza i stali”.
Na „wyprzódki” wielkim głosem partie i media twierdzą, że są bezstronne i mówią prawdę i tylko prawdę. Może mass media od partii różni tylko to, że te pierwsze (przynajmniej te prywatne) nie czerpią jeszcze dotacji z budżetu, ale zapewne zmiana w tej materii jest tylko kwestią czasu. Celem jednych i drugich jest przecież: prawda, dobrobyt i powszechne szczęście. A wszystko to dzięki powszechnemu prawu do rzetelnej informacji i prawdy. A za to należy godziwie płacić – taki medialno telewizyjny abonament od prawdy...
Tam gdzie wolność, tam musi być i odpowiedzialność (nie dotyczy to tylko dziennikarzy, ale wszystkich ludzi funkcjonujących w przestrzeni medialnej).
Michael Crichton ostrzegał, że przychodzą czasy, kiedy wiedzę i informacje będą mogły wykorzystywać postacie bez kwalifikacji moralnych i właśnie poczucia odpowiedzialności.
Jakiś czas temu doskonale i zarazem bardzo prosto wyraził tę samą prawdę Michał Rybczyński (nagrodzony Oskarem za film animowany „Tango”) w jednym ze swoich wywiadów (cytat z pamięci):
Neurochirurg, aby móc „grzebać” w mózgu człowieka, musi się uczyć prawie dwadzieścia lat; za to każdy, dosłownie każdy może „grzebać” w twoim umyśle przy pomocy mass mediów, czasem zresztą w jak najbardziej niecnych celach.
Im większa moc i wolność, tym musi być większa odpowiedzialność, ponieważ skutki błędnego użycia wiedzy mogą być opłakane.
U Crichtona o mało nas nie pożarły dinozaury, ale może „nadchodzi inny potwór”?
Na ilu ludzi ma wpływ jeden dziennikarz czy polityk? Być może nawet dałoby się opracować stosowny wzór matematyczny. Nie chodzi o samą liczbę odbiorców (tzw. oglądalność), ale o ilość odbiorców, których postawa może być zmieniona na drodze rozmaitych procesów wpływu. Tych, co „przychylą łaskawego ucha albo oka” do opinii nie zawsze trafnej i mądrej...
Jak wtedy byłoby możliwe wygłaszanie jakichkolwiek opinii w mediach... No właśnie. Chyba, że odbiorca wyraziłby na to zgodę poprzez włączenie telewizora. Można powiedzieć: sam tego chciał i wtedy mamy do czynienia ze swego rodzaju sofistyczną wiktymologią (sami się pchają, aby dać się uwieść i wykorzystać), ale… czy to rozgrzesza manipulatorów? Nawet i choćby mieli dobre intencje (wolność, równość, braterstwo zamiast na przykład wolność, własność, sprawiedliwość). Nawet też, gdy byli owymi leninowskimi „pożytecznymi idiotami”...
Dziennikarze orientują się na innych dziennikarzy i tak naprawdę głównie interesuje ich, jakie tamci wydają opinie i oceny ich pracy. Politycy – co jest oczywiste – wykorzystują dziennikarzy do robienia polityki a ci drudzy z tego korzystają, bo mają sensację i materiał, na czym im najbardziej zależy. Interes jest obopólny.
Z jednej strony kontrola wzajemna a z drugiej pełne wzajemne pasożytnictwo... Czy w efekcie takiej symbiozy, nie powstaną społeczne saprofity(1) albo saprobionty(2)? Jedyna bronią widza jest wybór i interaktywność – to znaczy różnorodność mass mediów jest tak duża, że można póki, co wybrać, co się nam podoba a nawet do pewnego stopnia wpływać na to, jak się ogląda, co się wybrało. Inna rzecz, że już sam wpływ na to, co nam się podoba, też mają media i wabią nas, abyśmy oglądali takie kanały, a nie inne i czytali te gazety i portale, a nie tamte.
Jeżeli nauczymy się w określony sposób pobierać informacje - one zazwyczaj potwierdzają nasze dotychczasowe widzenie świata (o ile nie ma tego w zakresie obowiązków). Zupełnie tak jak z Brucem Willisem w „Szóstym zmyśle”: widzi się to, co chce się widzieć.
Być może każdy z nas ma swego rodzaju zmysł informacyjny: określone zwyczaje i preferencje pobierania informacji z otoczenia, zupełnie jak każdy z nas ma własne upodobania kulinarne. Słuchamy radia rano w samochodzie i zwykle jest to nasze,„zawsze te samo” radio. Oglądamy zwykle takie, a nie inne dzienniki; mamy ulubione portal internetowy, gazety. Szukamy różnych informacji: politycznych, ekonomicznych, sportowych a nawet plotek. Różnie redagowanych: gustujemy w krótkich artykułach, długich opracowaniach, schematach, wykresach....etc. To całkiem skomplikowany proces uwarunkowany naszym wnętrzem, jak też i otoczeniem, środowiskiem.
Czy na nasz, tak bardzo osobisty metabolizm informacyjny, możemy w jakiś sposób wpływać, formować? Zapewne tak – chociażby przez wykształcenie. Składają się na niego:
- nawyki i umiejętności;
- system wartości;
- profil poznawczy.
Jeżeli szkoła czegoś powinna uczyć „na pewno” w dzisiejszy świecie, to jest to umiejętność korzystania z mediów.
Jeżeli oznaczamy niektóre filmy jako przeznaczone dla określonego przedziału wieku, to dlaczego nie można by robić podobnych rankingów dla dziennikarzy i niektórych osób działających w przestrzeni medialnej (jakich – to już inna sprawa)?
Co by było, gdyby niektórzy otrzymali takie miano: „Uwaga! Osoba szkodliwa dla zdrowia i twoich najszerszej rozumianych interesów. Doradzamy ostrożność – manipulator!” To by dopiero było!
Już widzimy listę wyróżnionych... ale „strach jest”, bo teraz przyszła moda na ciąganie pyskatych i nieprawomyślnych po sądach, jak to robi Adam Michnik i inni mu podobni. Kształcenie sposobu korzystania z mass mediów wraz ze zwiększaniem ich wolumenu i różnorodności (im więcej szans wyboru po stronie odbiorcy, tym lepiej dla niego), w połączeniu z piętnowaniem sofistów, jako szkodliwych dla życia i zdrowia bardziej niż wszystkie używki razem wzięte, mogłyby nieco zneutralizować „narkotyczne” wyziewy, zatruwające nasze mózgi.
To znaczy, że ten ponosiłby szkodę na duszy, ciele i umyśle, kto sam by sobie tego zażyczył. Zupełnie, jak ma to miejsce w Internecie, że określa się certyfikaty wiarygodności witryn a ten, kto klika we wszystko jak popadnie, wkrótce ma gruntownie zawirusowany cały komputer.
Paralela jest dokładna: jeżeli będziesz słuchał, czytał i oglądał, kogo popadnie ani się obejrzysz, jak ktoś wprowadzi wirusy do twojego mózgu i przejmie nad nim kontrolę. To nie żarty.
Inaczej mogą ciebie zresetować.
Albo możesz się zawiesić.
(1) roztocza, cudzożywne rośliny, grzyby i liczne bakterie odżywiające się martwą substancją organiczną (np. niektóre storczyki)
(2) organizmy żyjące wśród rozkładających się (gnijących) szczątków roślinnych i zwierzęcych
{rdaddphp file=moje_php/autorzy/wwarecki.html}