K... - czemu tyle nie ŻREĆ?
- Szczegóły
- Utworzono: 22 lutego 2007
- Tytus Błaszczak
Konsumpcjonizm to postawa polegająca na nieusprawiedliwionej (rzeczywistymi potrzebami oraz kosztami ekologicznymi, społecznymi czy indywidualnymi) konsumpcji dóbr materialnych i usług.
Samo pojęcie wydaje się jednak zawierać w sobie znacznie więcej.
Konsumpcjonizm to dziś (niechlubna?) filozofia życia całych społeczności i prawie całego świata (czy też raczej „globalnej wioski”). Efekt i zarazem przyczyna dynamizmu gospodarki wolnorynkowej, skutecznie wypierającej inne, alternatywne ustroje polityczne, gospodarcze czy społeczne.
Konsumpcjonizm to oczywisty cel posiadania i towarzyszące mu codzienne rytuały, to wspólnota (czy wręcz religia) gromadząca ludzi wokół takich wartości jak zarabianie i wydawanie, produkcja i konsumpcja.
Wystarczy spojrzeć na ulicę i zadać sobie pytanie: co robią Ci, których mijamy? Odpowiedź wydaje się dość oczywista: albo pracują albo wydają to, co w pracy zarobili.
A czym żyją na co dzień? O czym marzą? O czym rozmawiają z innymi ludźmi? Otóż wątkiem głównym, czyli przedmiotem aspiracji, tematem rozmów, obiektem interakcji i transakcji, są towary i pieniądze. A ludzi zaczęto oceniać nie ze względu na to kim są, a ile majątku zdołali wokół siebie nagromadzić...
Skąd się wziął owy pęd ku posiadaniu? Zarabianiu i wydawaniu? Czy został nam narzucony, czy wręcz przeciwnie – ma swoje źródła w ludzkiej naturze?
Konsumpcjonizm wydaje się być konsekwencją starannie pielęgnowanego i chronionego prawa własności, będącego jednym z najistotniejszych założeń filozofii liberalizmu.
To ta filozofia i ten liberalizm stał się podwaliną sukcesu gospodarczego i społecznego USA. To ona zainicjowała Deklarację Niepodległości jak i pierwszą amerykańską Konstytucję. Grunt amerykański XVIII w. był niczym nie zapisana karta, dumna i gotowa przyjąć tylko to, co współczesne i pragmatyczne.
Tworząc z tradycji, również religijnej, pewne użyteczne szablony, rytuały, „złote myśli”, Ameryka skupiła się przede wszystkim na współczesności i na przyszłości. Gdy Starym Światem wciąż mniej lub bardziej wstrząsały idee chrześcijańskie i filozofia oczekiwania „życia po życiu”, Amerykanie w sobie tylko charakterystyczny sposób, z imieniem Boga na ustach, skupili się na tym, co doczesne. Na tym, co na wyciągnięcie ręki. Średniowieczna nadzieja na sacrum jutra, czyli spotkanie z Bogiem w innym świecie, została zastąpiona przez rzeczywistość sacrum chwili bieżącej.
Europa tymczasem, będąca kolebką liberalizmu, długo musiała się uczyć, jak jego założenia realizować w praktyce. Wymagało to zmiany myślenia o człowieku, o celowości życia, o świecie w ogóle. Pojawiły się odłamy religii chrześcijańskiej reformujące istotę doczesności w kontekście jej oceny po śmierci. Katolicką cnotę modlitwy zastąpiono cnotą pracy i użyteczności.
Paradoksalnie jednak bogactwo historyczne, religijne i kulturowe Europy stanowiło i stanowi do dziś swego rodzaju przeciwwagę dla świata konsumpcji. Wartości takie jak duchowość, cnota, intelektualność, refleksyjność, obyczajowość i tradycja stawiały i zdają się wciąż stawiać opór dominującym współcześnie dążeniom do zaspokajania wyłącznie potrzeb ciała. Wydają się jednak tę walkę przegrywać...
Myślenie o życiu po śmierci zastępuje myślenie o doczesności, samorealizację zamienia się na samozaspokajanie, duchowość zaś ustępuje pod naporem cielesności...
Potrzeby wspólnotowości, dotychczas zarezerwowane dla religii, równie skutecznie realizują rynek i jego świątynie - coraz większe i łudząco do siebie podobne centra handlowe. Kościelne kazania zastąpił grad codziennych 30-sekundowych wskazówek jak żyć, co kupić, czego nam potrzeba, co sprawi, że będą nas lubić.
Mówi się, że za wszystkim stoją megakorporacje, które za nic mają narodowość, indywidualizm i dla których liczy się wyłącznie wynik biznesowy.
To one i ich marki są dziś rozpoznawalne na całym Globie, to one poprzez interkontynentalną sieć powiązań politycznych, gospodarczych i społecznych, poprzez posiadanie międzynarodowych mediów, międzynarodowego kapitału zgromadzonego w globalnych sieciach banków po prostu kształtują obraz dzisiejszego świata. Sprowadzając człowieka do roli wytwarzającego i kupującego, innymi słowy do koła napędowego ich własnych interesów.
Mówi się o imperializmie kulturowym, o makdonaldyzacji. Wręcz o końcu świata wartości...
Czy to jednak faktycznie oznacza koniec homo sapiens jak złowieszczo wróżą niektórzy? Czy obraz Świata Zachodniego to współczesna Sodoma i Gomora? Którą czeka zatracenie się we własnych popędach, chciwości i cynizmie? Czy brak mu faktycznie refleksji nad samym sobą? Reakcji na zjawiska niepożądane? Gdzie panuje totalna znieczulica, a wartości humanistyczne takie jak np. pomoc bliźniemu to pustosłowie? Czy w Świecie Zachodnim nie ma wyższej kultury? Idei? Polemiki? Czy jest to w istocie konsumpcja, konsumpcja i po stokroć konsumpcja?
Przecież co by nie powiedzieć wolny rynek i idee liberalne, tak bliskie w założeniach humanizmowi, nie zatraciły się bez reszty. Wręcz odwrotnie – pozwolę sobie na odrobinę demagogii: w jakich krajach żyje się ludziom „najlepiej”? Czyż to właśnie nie te kraje, w których tzw. konsumpcjonizm się narodził? Czy to nie kraje rozwinięte o trwale ukształtowanych zwyczajach wolnego rynku, gdzie podstawowym motorem działania jest przepływ pieniądza, dbają najlepiej o swojego obywatela? Od praw obywatelskich i dostępności do edukacji począwszy, poprzez warunki do pracy i realizacji własnych potrzeb i pragnień, skończywszy na opiece medycznej i socjalnej?
Daleki jestem od stwierdzenia ideału i że konsument to najszczęśliwsza postać istoty ludzkiej. Tyle, że system wolnorynkowy z przerostem konsumpcji wydaje się być najbardziej optymalny i nareszcie zgodny z ludzkimi popędami! To on potrafił zaprząc je do działania dokonując dzieła rozwoju o skali dotąd niespotykanej!
Historia pokazuje raczej wiele przykładów na tępienie ludzkich odruchów albo odwracania kota ogonem i wmawiania ludziom, że każdy jest taki sam i tyle samo mu się należy. Religie czczące biedę i upatrujące w bogaceniu się grzech, systemy totalitarne niwelujące różnice klasowe takie jak komunizm – mimo wielkiego oręża w końcu przegrywały. Bo stawiały sobie za cel walkę z ludzką naturą, pragnącą posiadać i mieć, nie tylko być. Ustępowały pola demokracji i liberalizmowi z niezbywalnym prawem do posiadania prywatnej własności. Ustrój, który w swojej idei oferuje człowiekowi w zasadzie wszystko.
Z jedną zasadniczą uwagą – wszystko zależy od niego samego, od jego umiejętności i aktywności. Pozbawił człowieka wstydu przed naturalną chęcią konsumowania i bogacenia się ponad niezbędne minimum. Jednak pozbawił też złudzeń, co do „manny z nieba” – na wszystko trzeba sobie zasłużyć. Pracą, a nie modlitwą. Postawił przed człowiekiem niemalże nieograniczone możliwości. Oczywiście to, czy są one w zasięgu najczęściej uzależnione jest od stanu posiadania.
Pamiętajmy jednak, że łączna pula (dolarów „do podziału”) zależna jest od produkcji i konsumpcji, od tych znienawidzonych przez strażników starego porządku haseł. Oczywiście, tym hasłom towarzyszy nachalny marketing, dziś niewychodzący już tylko naprzeciw indywidualnym potrzebom klienta, a generujący w ludziach coraz to wymyślniejsze i masowe potrzeby.
Bezsporne jest to, iż agresywna wszędobylska reklama ogranicza naszą wolność, jest manipulacją i ingerowaniem w nasze życie. Ale powiedzmy sobie szczerze – jakiś koszt ponieść musimy.
A to, że niejeden człowiek przejdzie przez życie bez refleksji nad własną konsumpcyjną rolą w otaczającym go świecie – no cóż... czy musi?
Niniejszy felieton został także opublikowany w lutowym wydaniu magazynu Moment.
{rdaddphp file=moje_php/autorzy/tblaszczak.html}